poniedziałek, 24 grudnia 2012

Gwiazdka na Facebooku

Bezsenność, szczególnie w święta, jest nie o tyle męcząca co nudna. Warto by ją było więc spożytkować na coś co nie jest oglądaniem finałowego odcinka Merlina (BBC, jesteście wstrętni, przeszliście sami siebie).

Na Facebooku jestem od dwóch lat, tak więc z prostej kalkulacji wynika, że Bożych Narodzeń przeżyłam już dwa. Wcześniej przez chwilę posiadałam Naszą Klasę, tam też święta mnie nie ominęły, inne serwisy społecznościowe jakoś obeszłam szerokum łukiem. I nigdy, przenigdy nie zaobserwowałam takiego trendu jak w tym roku (spodziewam się linczu).

Widziałam wstawianie przez typowych rednecków zdjęć z samochodami, domami, wydziwczonymi (przepraszam, musiałam) żonami. Kwitowałam je wzruszeniem ramion. Widziałam dzióbko-lustro-kiblowanie w szkolnych ubikacjach, podobnie, ramionka w ruch, może delikatny uśmiech na twarzy. Farbowane na głęboką czerwień czternastolatki, emo cięcia na ramionach, photoshopowane cycki na połowę ekranu. Uważam, że poziom intelektualny każdej z tych osób jest adekwatny do wpisów, które zamieszcza, a poza tym pojawiała się w mojej głowie pewna socjopatyczna myśl "no nic tylko iść, włamać się i zgarnąć". Bolesną i ciężką ścieżką nauki o prywatności w Internecie zostałam przeczołgana przez moich rodziców, oj bolesną.

Sami obdzieramy się z własnych osłon, prywatnych rzeczy, które powinny pozostać między nami i przyjaciółmi. Internet nie zapomina i nie wybacza, Internet w dodatku zachowuje się jak supermoc u Supermana czy Spidermana, używana z rozwagą jest spoko, ale nie daj Boże zmieni się w Venoma i chrzanić ludzkość, ci sobie poradzą, ale co z nami? Internet dysponuje archiwami, printscreenami i rzeszą ludzi, która nas nie lubi. Rozumiem czternastolatkę, nie do końca jeszcze rozgarniętą (bo sama taka byłam), rednecka, któremu podłączyli Neostradę, ale cholera jasna...

Tu pojawia się element połączony z Bożym Narodzeniem jak rzep z psim ogonem, czyli kwestia PREZENTÓW. Oglądałam dzisiaj uroczy program o konsumpcjonizmie, mówiący o tym, że zapominamy o co w świętach chodzi. Nie obchodzi mnie to, kupujcie co chcecie. Ale cholera, czy musicie pełną listę swoich zdobyczy wrzucać na Facebooka i opatrywać adekwatnymi zdjęciami? Rozumiem wrzucenia zdjęcia czterech ważnych i dobrych płyt, bo to nic zdrożnego czy cholernie ekskluzywnego, w dodatku pełniące też inną, bardziej zabawną funkcję, którą pozwolę sobie przemilczeć.
Zrozumiałabym nastolatkę, taką jeszcze przed piętnastką, z jakimś nowym gadżetem, bo może nieogarnięta. Ale żeby dorosła, dojrzała, inteligentna osoba dzieliła się z całym światem radosną nowiną na temat całkiem pokaźnej ilości ekskluzywnych rzeczy na FACEBOOKU? Pytam się po co? Funkcję myślodsiewni pełni Twitter, tak to jest w moim przypadku, na którego bezsensownych wpisów mogę wrzucić dwa-trzy dziennie i nic się nie stanie, ale Facebook jest jakby... Poważniejszy? Przynajmniej ja go tak traktuje. Scrolluje dalej, zdjęcie całkiem drogiego smartphone'a. IPad. Czekam na samochód, ale się nie doczekuję, za to znajduje półnagiego chłopaczka przewiązanego wstążką, także opisanego jako prezent gwiazdkowy.

Powinnam się chyba poddać nowej modzie internetowego ekshibicjonizmu. Kiedy wchodzisz między wrony musisz krakać jak i one. Proszę.

Kochana rzeszo trzech osób (niedługo chyba dwóch) czytających tego bloga. W te święta dostałam:

  • paczkę owoców w czekoladzie, które skończyły się jeszcze przed świętami
  • przewodnik literacki po najpiękniejszym mieście świata
  • zamknięte w klatce, sitodrukowe arcydzieło, które zawsze będzie mi się kojarzyło z 300 Things
  • Kosmiczny Zestaw, mający na celu sprawić, że wyglądam na człowieka, przypominający panel obsługi lotniskowej
  • łódkę nad jeziorem i "thank you", które wywołało we mnie atak niepohamowanej frustracji w środku nocy
  • ponad 60 pierogów domowej roboty, przez które czuję się trochę chora
  • trzy kilogramy mandarynek
W lepszej przyszłości planuje też zaopatrzenie się w białe As If We Never Said Goodbyeki i kilka kilo plastrów, ale to w okolicach końca stycznia. A jutro ostatni, od października wyczekiwany prezent od brytyjczyków. Niczego chyba nie pominęłam.

Świecie, zmądrzej.

piątek, 7 grudnia 2012

O spędzaniu czasu wolnego słów kilka.

Oj, dostanę po głowie za ten wpis, oj dostanę. Niestylistyczność pierwszego zdania aż boli, powoli uczę się tym nie przejmować.

W najbardziej hipsterski z hipsterskich sposobów na spędzanie wolnego czasu, popijam kawę w jednej z bardzo znanych sieciówek, która zapewnia mi stolik, Internet, kontakt i ciepło czyli wszystko to, czego moja uczelnia nie jest w stanie. Boże, dzięki ci za to. W teorii pojawiają się w niej też sprzyjające warunki do pracy czy nauki (o ile czegokolwiek można się nauczyć z otwartym Facebookiem) - ciszę, spokój, odpowiednią dawkę świątecznych piosenek, które może i są drażniące ale...

Kiedy zdążę wpaść w rytm pisania, wyciągania do niczego poza pracą semestralną nie potrzebnych wniosków, krok kawiarni przekracza matka z dzieckiem, nie więcej niż 4-letnim, która nie zważając na krzyki, prośby i ogólną histerię, z lekko znudzoną i poirytowaną miną zamawia kawę. Dziecko ryczy. Niezrażona mamusia kontynuuje składanie zamówienia, poprawia okulary przeciwsłoneczne na czubku głowy. Synek zmienia taktykę, zaczyna się faza PROŚBY. Mamo, kupę. Mamo, siku. Mamo, kup mi ciastko. Kanapkę. Kotka. Kawę. Ten telefon co ta pani trzyma. Efekt żaden, więc dalej, zaczynamy od zera kakofonię pisków, wrzasków i kopania mamy po nogach.

W takiej sytuacji naprawdę staram skupić się na tym co robię. Ale [MAMOOOO], do jasnej cholery, nie jest [NO CHODŹ] to takie [*seria pisków*] proste. Patrzę więc tylko na dziecko, którego autentycznie mi aż szkoda, na zblazowaną mamę, na baristę, który stara się jak może przyspieszyć proces parzenia kawy. Mama wychodzi z kawą w jednej ręce, szarpiącym się dzieckiem w drugiej, widownia oddycha z ulgą.

Wredna i okrutna myśl przechodzi mi przez głowę. Skoro dziecko nie może w spokoju poczekać paru minut albo jest niewychowane (prawdopodobne), albo zmęczone (jeszcze bardziej prawdopodobne), albo jedno i drugie. Wychodzi na to, że mama zabrała je z przedszkola, po całym dniu zabawy (zaraz, zaraz, o tej porze?), nie wnikam po co jej kawa na wynos, może ma ochotę, może potrzebuje, ale cholera, widzi, że dziecko albo się nudzi albo ja nie wiem co, ale wyje w niebogłosy, a ona nie robi nic, żeby je jakoś uspokoić. Rozwiązanie, które mi przychodzi do głowy to olej kawę, zrób sobie w domu. No ale nie, lans musi być.

Zdążyłam zebrać myśli w ciszy i spokoju i poszło w cholerę, nic nie napiszę. Nie pojmuję takich zachowań, zupełniej nieczułości i braku empatii. Może i porady niań brzmią "nie zwracaj na dziecko uwagi, to się samo uspokoi", ale stosujcie je sobie w domu albo na ulicy, nie w małych, zamkniętych pomieszczeniach o 11 rano. Dla niektórych to ciągle bardzo, bardzo wczesny poranek.

sobota, 7 kwietnia 2012

Jak sprzedać kurs językowy? Poradnik dla zaawansowanych.

Krok pierwszy
Ofiara

Perfekcyjne miejsce na zastawienie przemyślanej pułapki sprzedażowej - miejsce w którym znajdziemy wielu młodych ludzi. Popularne centrum handlowe, ot tak dla przykładu. Znajdź dwie obiecująco wyglądające dziewczyny w wieku nienastoletnim ale jeszcze nie do końca dorosłym i przeprowadź z nimi niewinną ankietę o której szybko zapomną.

Krok drugi
Nagroda

Późnym wieczorem otrzymujesz informację o wygraniu dofinansowania na kurs językowy, przez wypełnioną przez siebie ankietę. Słowo "wygrałeś" działa na człowieka niesamowicie dobrze. Cieszysz się jak głupia, no bo wow, zawsze się przyda, radosna konsultantka kontaktuje się z tobą parę dni później i zaprasza uprzejmie na rozmowę w jak najszybszym terminie. Jasne, że tak, z radością się zgadzasz.

Krok trzeci
Test

Docierasz do szkoły językowej w której sadzają cię przed komputerem w małym boksie i objaśniają zasady kursu sprawdzającego twój poziom. Sam wybierasz sobie skalę trudności i przechodzisz przez cztery części testu, gramatyczną, słuchaną, leksykalną i mówioną. Sam test, w całości przeprowadzony elektronicznie, zajmuje ci około 15-20 minut. Lekko zdziwiony, że to tylko tyle przechodzisz do kolejnej części zabawy.

Krok czwarty
Rozmowa

Pani z przyklejonym na twarzy uśmiechem patrzy na twoje wyniki i pyta do jakiego poziomu języka chciałbyś dojść. Ty z podobnym uśmiechem odpowiadasz, że zastanawiałaś się nad CAE, bo właściwie testy na FCE są dla ciebie względnie proste i ten certyfikat nie do końca jest ci potrzebny. Pani cmoka cicho i mówi, że twój poziom nawet do FCE jest 'niewystarczający'. Chwieje ci się trochę wiara we własne językowe możliwości. Boże, może to dlatego wyleciałam ze studiów, zabrakło mi punktów bo wcale nie znam języka. Boże, jestem beznadziejna. Boże, świat mi się zawalił, w niczym nie jestem dobra. Przez twoją twarz przemyka... Ale zaraz... Wypełniałeś przecież test gramatyczny przygotowany przez Ciocię Ewę na początku semestru który jasno określił twoją kategorię zdolności językowych jako C1. Nie B1 jak sugeruje ci pani przed tobą, roztaczając przed tobą radosną wizję dwu i pół rocznego kursu przygotowującego do certyfikatu. Patrzysz na nią z uśmiechem na twarzy, odczytując kolejne czysto handlowe sygnały. Okulary, tembr głosu, szybkie liczenie w głowie. Po monologu dłuższym niż sam test, przeplatanym pytaniami o zainteresowania czy status materialny, Pani podsuwa ci karteczkę z ceną oscylującą w granicy 300 zł miesięcznie, mówiąc o atrakcyjnym, bezprowizyjnym systemie ratalnym i darmowych podręcznikach. Ty przywdziewasz niewinną minkę i zadajesz pytanie na które znasz odpowiedź "to ile miesięcy nauki w takim razie pokrywa moje dofinansowanie?". Pani patrzy na ciebie równie radośnie odpowiadając "nie pokrywa, ono jest ZNIŻKĄ, a to jest cena już PO jego użyciu" i tu następuje pytanie o posiadanie dokumentów potrzebnych do podpisania z nimi umowy.

Krok piąty
Psychologia

Dzieli się na dwa typy:

Typ pierwszy - O mój Boże, no dostałam i tak dużą zniżkę, zrobili mi test, miła pani ze mną rozmawia... Tak głupio się teraz wycofać... I właściwie ten ich program jest całkiem atrakcyjny, mowa o rozmowach na Skypie i elektronicznej kontroli i to wszystko jest takie cudowne, no szkoda żeby się zmarnowało. Biorę.

Typ drugi - Zaraz, zaraz. Wcale nie chciałam iść do szkoły językowej. Mam już zajęcia z angielskiego. Gdybym faktycznie wygrała kurs i nie musiała za niego nic płacić może bym pochodziła, ot tak dla rozrywki ale skoro mam płacić to właściwie... Po co? I tak płacę mojej anglistce. Jeśli będę chciała od niej elektroniczne ćwiczenia to mi je wyśle. Nie muszę kupować podręcznika, a nawet jeśli będę musiała to ona ma duże zniżki w księgarni. Pomijając fakt, że pani zachowuje się jak zdzirowaty handlowiec i myśli, że tego nie widzę (przepraszam wszystkich handlowców, tego konkretnego typu rudych kobiet w okularkach-zerówkach żeby wyglądać inteligentniej nie znoszę).

Tu następuje magiczny uśmiech i "skontaktuję się z Panią jeśli będę zainteresowana. Muszę to przemyśleć." i Pani słynne "no dobrze, ale jak najszybciej bo mamy MNÓSTWO chętnych i nie wiem czy będzie dla Pani miejsce".

Krok szósty
Piramida


Wychodzisz z uśmiechem na twarzy z pomieszczenia kiedy zatrzymuje cię pani recepcjonistka prosząc o wypełnienie krótkiej ankiety w której możesz wygrać multimedialny kurs językowy o wartości xxxx złotych. Jedyne co musisz zrobić to odpowiedzieć na kilka krótkich, prostych pytań i uwaga! to mnie rozbroiło! Podać telefony do trzech swoich znajomych aby i oni mogli skorzystać z ich cudownej oferty!
Nosz jak mnie to denerwuje. "Nie mam trzech znajomych, w moim telefonie są dwa numery, jeden do domu jeden do mamy, mam fobię społeczną, nienawidzę ludzi, nie mam znajomych, nie mam przyjaciół i zdechł mi chomik" chcę powiedzieć ale uśmiecham się, pytam czy mogę nie wypełniać ankiety, pani zawiedziona odpowiada, że jasne ale czemu, ja na to że nie lubię podawania prywatnych numerów do ludzi których znam, tylko po to żeby im coś sprzedać, mówię do widzenia i wychodze śmiejąc się cicho.

W całej tej historii w mojej głowie pojawia się jedno malutkie, ważne słowo, które trochę boli.
Desperacja.
Widoczna wszędzie, w przeprowadzonej ankiecie, w wygranej, w rozmowie... Desperacja której nie powinno być widać, bo powinnam myśleć że chcę kupić produkt i jest on mi potrzebny, nie że handlowiec chce mi go desperacko sprzedać. To jest aż za bardzo wyraźne, nie wiem czy to ja jestem wychowana i wyczulona na to żeby to dostrzegać, czy pani naprawdę była aż tak mało dobrą aktorką...

Cóż, godzina pouczającej lekcji o sprzedaży wyjęta z życiorysu.

Zwracam waszą uwagę - niezależnie od tego co ktoś by dla was zrobił, nie czujcie się zobligowani do kupna. Dopóki pamiętacie, że to są wasze pieniądze, cieżko zarobione i wasz czas który poświęcicie nie musicie się czuć do niczego zobowiązani. Wszystko jest piękne na pierwszy rzut oka a potem wracacie do domu, przemyślacie na spokojnie, sprawdzacie ceny i owa promocyjna, zniżkowa, cudowna oferta jest cenowo porównywalna z innymi ofertami, nie tylko promocyjnymi.
Myślcie!


Słów kilka o kinder-otaku*

*określenie wymyślone przez Magdę, bardzo adekwatne.


Otwieram Piekielnych. Kolejna urocza historyjka o nastolatce napastowanej przez Mohera za uczenie się, tu cytuję "hurygany" i rozmawianie po japońsku z Azjatką. Nosz jasna cholera. Czasami mam wrażenie, że ludzie piszą takie rzeczy niemal krzycząc "patrzcie na mnie, jestem taka ORYGINALNA , ej Japonia, ej mrok, zło i Hello Kitty".

Jadę autobusem. Obok mnie dziewczyna maksymalnie 15 letnia, nie więcej taksuje wściekłym wzrokiem mój żółty płaszcz i wysokie buty. Blond-czarna grzywka przesłania jej jedno z przeszywających mnie wzrokiem oczu i opada na demonstracyjną, wielką przypinkę w klapie kurtki z napisem Kuroshitsuji. Źle przekłuta, wyraźnie źle gojąca się warga i kolczyk w nią wbity niemal przyprawiają mnie o mdłości. Znów to samo "mrok, zło, bój się mnie".

Z opowieści Matki - jedzie kolejką a obok niej laska z toną lakieru na włosach, odbiera wściekle dzwoniący telefon z melodyjką z The Gazzete tym wysokim, wstrętnym MOSZI MOSZI głosem, wyraźnie z siebie zadowolona.

Poważnie, nie mam pojęcia od kiedy bycie fanem Japonii zaczęło zobowiązywać cię do wzbudzania postrachu wśród społeczeństwa. Nie wiem też jak miłość do tego kraju może stawiać cię ponad innymi ludźmi. Pasją czuję się związana z ludźmi żyjacymi albo w wiecznym strachu przed sobą albo w poczuciu "jestem najlepsza" albo z kolei "jestem najbardziej oryginalna evaa". Cały czas pamiętam tą słynną, fandomową historyjkę o tym jak Japonia zrobiła się zbyt popularna więc wszyscy poszli słuchać k-popu i uczyć się hangula. No błagam...

Patrzę jak rzucają się na siebie, opluwają wzajemnie kolejne zespoły, wokalistów, wyzywają ich od ciot, pedałów i pedofili, zamiast konstruktywnie skrytykować pojedynczy kawałek hatuja całą płytę, wokalistę, członków zespołu i jego rodzinę do pięciu pokoleń wstecz. Wyrobiły we mnie odruch, kiedy słyszę, że ktoś słucha The Gazzette momentalnie włącza mi się czerwona lampka mimo, ze zespół sam w sobie nie jest zły (swoją drogą czemu większość kinder otaku to fanki Gazzette? Takie to dziwnawe...).

I patrzę jak przemykają w tych swoich rozkloszowanych spódnicach, płaszczach, makijażu, w kiepsko poprzekłuwanych dziwnych częściach twarzy i zastanawiam się nawet nie po co ale czemu dziwią się, że ludzie zwracają na nich uwage i mają jakieś ale. Jeśli robisz z sobą coś takiego bądź gotowy na to, że zwrócisz ją na siebie i że mogą cię zjechać, miej przygotowaną odpowiedź a nie patrzysz w przestrzeń i marudzisz, że środowisko jest nietolerancyjne. Nosz kurde U don't say! Jest, a ty naucz się to akceptować i rób co chcesz o ile jesteś na to gotowa.

Czego nauczyłam się z mojej własnej notki? Że zerwało mi się sznurowadło w Creepersach więc powinnam teraz z całej tej rozpaczy puścić Protoplasta i się załamać.
A tak zabieram się za pracę domową od Miko.
Wszystko lepsze niż pisanie eseju na oświecenie.